czwartek, 27 lutego 2014

▪10

Co chwila rzucałam nerwowe spojrzenie w stronę Emila, spacerującego obok mnie ze stoickim spokojem.
Nienawidzę go. Po prostu go nienawidzę.
Ocieka bezczelnością. Jak kotlet tłuszczem.
Jest egoistą. Brzydalem. Śmierdzielem. Rannym ptaszkiem. Marudą. Leniem. Żarłokiem (tak, może i jeszcze nie mam dowodów, ale...). Lalusiem.
Ale jest jeden plus: nie jest gościem od księgowości, a tego już szczerze nienawidzę.
   Jako że poruszaliśmy się szybkim tempem, szybko doszliśmy do wielkiej sali na końcu korytarza.
Wyglądem przypominała salę gimnastyczną, ale zapewniam, w kantorku piłek nie znajdziecie.
Pomieszczenie było puste, żadnych ludzi. W sumie, gdyby jacyś się tu kręcili, uznałabym to za podejrzane. Bo kto normalny chodzi poćwiczyć o drugiej nad ranem?
Ach tak. Ja.
- Zostań tu.- Warknęłam do chłopaka, a sama poszłam do niezbędny ekwipunek do kantorka.
Na ścianach wisiały sieci, podobne do tych do łowienia ryb, a także kolczugi i tarcze. Kolejno na stojakach zawieszone były miecze, w zależności od przeznaczenia. Patyki (to znaczy dzidy i oszczepy) leżały poukładane w pudle pod ścianą, a pistolety (których mieliśmy mało, gdyż obstawiamy tradycyjne sposoby) schowane były w szafce obok mieczy rycerskich.
   Porwałam pierwsze lepsze bronie z brzegu i powoli wróciłam do Emila.
Patrzył się na mnie z kpiącym uśmieszkiem i rękami w kieszeniach.
Upuściłam broń na podłogę.
- Wybieraj- syknęłam, odgarniając grzywkę do tyłu.
- Wybieram zabicie ciebie.- Rzucił się na mnie, unieruchamiając dłonie. Z lewej kieszeni spodni wyjął sztylet, ostry jak brzytwa.
- Jesteś zbyt blisko- wysapałam, bo ten drań miażdżąc moje płuca nie dawał mi normalnie oddychać.
- To tylko chwilowe- szepnął z uśmiechem, przykładając dłoń z bronią do mojej szyi.
   Błyskawicznie wydostałam się z jego objęć (zabrzmiało to strasznie). Teraz to ja przytrzymywałam mu ręce. Teraz to ja rządziłam. Ale uśmiech z jego twarzy nie znikał, co mnie niepokoiło.
- Chcesz się głupkowato uśmiechać, nawet gdy zginiesz?- Zapytałam go, zdezorientowana.
- Taki mam zamiar.- Odpowiedział, znów osiągając przewagę.
- Jeśli mamy już walczyć, róbmy to jak normalni ludzie.- Starałam się sprowadzić potyczkę na właściwe tory, aczkolwiek dalej tarzaliśmy się po podłodze.
- Nie jesteś normalna.
- Bo ty niby jesteś?- Górą znowu ja.
- Ja nie zabijam codziennie tysięcy ludzi.- Lucy znów na dole.
- Nie zabijam, doprowadzam do Salidie!- Znów na górze...
- To nie zmienia faktu, że jesteś śmiercią!- zmiana.
- To nie zmienia faktu, że udajesz mężczyznę, a tak naprawdę jesteś kobietą!- Palnęłam.
Chłopak na chwilę zamarł i zaczął się śmiać, co dało mi przewagę i znów miałam władzę.
- Jestem chłopakiem, nie martw się- zachichotał.
- Który nosi przy sobie lakier do paznokci i szminkę.- Mruknęłam.
Emil znów zwyciężył.
- Nie osądzaj po pozorach, mówi ci to coś?- Zapytał ze złością. Teraz to ja siedziałam na nim okrakiem, z przyłożonym do szyi sztyletem.
- O to samo mogłabym zapytać ciebie.- Odpowiedziałam.
W tle usłyszałam klaskanie. Automatycznie spojrzałam w kierunku drzwi, gdzie w progu stała babcia, a za nią parę strażników (między innymi Steve).
- Brawo.- Pochwaliła mnie.- Naprawdę dobrze.
Szybko przywołałam się do porządku i wstałam, uwalniając nastolatka.
- Cześć, babciu- uśmiechnęłam się słabo.- Co tu robisz o tej porze?
- Przechodziłam obok i usłyszałam bardzo ciekawe okrzyki bitewne. Ale wpadłam tylko na chwilę, nie przeszkadzajcie sobie- odwzajemniła mój uśmiech, tyle że bardziej entuzjastycznie i wyszła, a wraz z nią cała jej świta.
- Ty gnido.- Krzyknęłam i znów rzuciłam się na Emila.
Muszę przyznać, że dość skutecznie się bronił.
Miałam już zadać mu ostateczny cios...
Usłyszałam za sobą jakiś odgłos. Jakby ciche łkanie. Obróciłam się, nadal przytrzymując wroga.
- Emil!- Krzyknęła mała, na oko sześcioletnia dziewczynka, podbiegając do mnie. Wyciągnęłam w jej stronę dłoń, wypuszczając z niej chmurkę lodu, która zmroziła dziecko.
- Nie masz serca- powiedział przez zaciśnięte zęby mój towarzysz.
Spojrzałam w jego nienaturalnie białe oczy.
- Tak.- Wyszeptałam.- Nie mam.
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem, ale chwilę potem się uśmiechnął. Odczułam brak zimnego metalu w mojej prawej ręce.
- To nie będzie trwało długo- wbił sztylet w moją lewą pierś, a ja upadłam na zimną posadzkę, tuż obok posągu dziewczynki.
___________________________
Zmotywowaliście mnie ^__^
Przekroczyliśmy magiczną liczbę 10 komentarzy (wooow).
To w skrócie: nowy rozdział jest, następny: weekend.
Zaproszę jeszcze na wcześniejszego posta, nie kotletowego, że tak powiem XD
I to by było na tyle.
Ah, chcę podziękować Abigail (trochę spóźnione podziękowania) za ostatni komentarz, który uświadomił mi, co robię źle. A przede wszystkim dziękuję za te przykłady z kotletem. Przemówiłaś do mnie!
Chcę też podziękować stałym bywalcom; mam nadzieję, że będzie nas jeszcze więcej.
I love you ♥

Coś innego...

Witojcie!
Z okazji Tłustego czwartka, tak specjalnie, dla Wos zdjęcia !
Ano podczas pilnowania kuzyna, naszła mnie wena.
I to dla Wos, kochani!
A teraz normalnie: żebyście odpoczęli od opowiadania, którego część będzie... nie wiem kiedy, dziś postanowiłam wstawić trochę zdjęć.
Jako, że czasem pilnuje mojego kuzyna (który mieszka obok ^__^), bawię się z nim tym, co lubi najbardziej- czyli lego.
Oglądnijcie efekty mojej (znikomej) kreatywności.
Tłumaczenie pod spodem (mojego rozumu nie ogarnie nikt).
To co, miłego oglądania! ♥
*po śląsku godom XD
1. Kreatywny Króliczek, czyli zamek z piasku w wykonaniu mnie.
2. 50 twarzy palca (dokładniej 4); a. Niebezpieczeństwo, kotlety b. Kapitan Palec Sparrow c. A ja mam sombrerooo, czyli palec po meksykańsku d. Dziewczęco i w blondzie
3. Grupowa fotka (czyli Emil i Lucy bez zasłaniania twarz); w tle panda, syrenki i Batman >yeaaah<
5. Lucy Was kocha! ♡
6. Emil i Lucy bez tła. Lucy jest zażenowana, bo nie chce mieć zdjęcia z Kotletem.

wtorek, 25 lutego 2014

▪9

   Nie ma to jak obudzić się z jadowitym wężem na twarzy, nieprawdaż?
- Ally, błagam cię- mruknęłam, przewracając się na drugi bok.Jako że wąż z twarzy przemieścił się na kark, usiadłam gwałtownie, chwytając zwierzę.
-Al, upiłaś się wczoraj colą! Nie świruj.- Odłożyłam ją na podłogę.
   Przejechałam powoli palcami po włosach, przywołując je do najmniejszego choćby ładu. Wciąż jeszcze nieprzytomna rozejrzałam się po pokoju. Zauważyłam brak mojego więźnia i, co gorsze, Sally. Ta dwójka razem nie oznacza nic dobrego. Zwłaszcza, jeśli chodzi o pingwina w stanie upojenia colą.
   Szybko ubrałam się w mój strój roboczy (że tak też nazwę szary t-shirt, czarne dżinsy i bluzę tegoż samego koloru). Z głośnym westchnieniem i wężem na ręce wyszłam z biura w poszukiwaniu Emila. Zaraz po wyjściu napotkałam Steve'a.
-Siema, Steve.- Przywitałam się z nim.-Nie widziałeś przypadkiem pingwina i gościa, który przybył do nas wczoraj?- spytałam go.
-Nie- odpowiedział.- Ale Sal poszukałbym w kuchni, właśnie mieli dostawę- dodał, kierując się na dół. 
Postanowiłam, że zwierzątkiem zajmę się później. Teraz ważniejsze było odnalezienie zbiega. Postanowiłam myśleć jak on. "Jestem Emil. Jestem emo,mroczny i ponury, ale kotki to ja lubię. Zawsze noszę przy sobie lakier do paznokci i szminkę, jak każdy prawdziwy mężczyzna. Boję się kotletów".
Nie, to chyba zły pomysł. Chociaż... Pobiegłam korytarzem i wkroczyłam do pomieszczenia na końcu korytarza.
   -Weźże się pośpiesz, ona za niedługo się...-zaczął Emil, ale przerwał, widząc mnie w drzwiach.
-Obudzi?- Dokończyłam za niego.- To bardzo niegrzeczne, że nie poczekaliście na mnie ze śniadaniem- powiedziałam, przechadzając się wzdłuż szafek kuchennych.
-My...- zaczęła się bronić pingwinka, zeskakując z półki, ale chłopak jej przerwał.
-Po prostu za długo śpisz.- Stwierdził z, o dziwo, poważną miną. Spojrzałam na zegar wiszący na ścianie.
-Jest pierwsza w nocy.
   Emil najwyraźniej się speszył, ale nie dał tego po sobie odczytać.
-U nas o tej porze śniadanie było zjedzone.- Tłumaczył się.
-Ale teraz jesteś u nas-zaznaczyłam- i obowiązują cię nasze zasady- dokończyłam.
-Twoja babcia powiedziała, że masz być dla mnie miła- burknął jak malutka dziewczynka.
Uśmiechnęłam się krzywo.
-Po pierwsze, babci tymczasowo nie ma. Po drugie, staruszką mnie nie postraszysz. Po trzecie, nic takiego nie powiedziała. A teraz gęsiego, marsz do pokoju!- Rozkazałam.
   Podczas drogi usłyszałam dość dużo szmerów z przedniej strony"oddziału", ale je ignorowałam. Tyle chłopak ma, co się sobie poskarży. Wiedziałam, co mnie dziś czeka. Nie dość, że będę musiała się użerać z objawami upicia colą pupilów, to jeszcze muszę trenować z panem porannym Kotletem. Po przyjściu do biura rzuciłam więc Emilowi czyste ubrania i otworzyłam przed nim łazienkę.
-Śmierdzisz- powiedziałam wprost.
-Dziękuję, ty również- mruknął, wchodząc do pomieszczenia i zamykając za sobą drzwi.
Jego miałam na razie z głowy.
-Latać każdy może- zaczęła śpiewać Sally, a ja z trwogą zobaczyłam jak unosi się w powietrzu.
   To był właśnie jeden z objawów colmozy (upicia się colą) w przypadku pingwinka. Przeniosłam wzrok na Al, która flirtowała z kablem od lampki.
-Hej, przystojniaczku- zamruczała.
I radź tu sobie z nimi, człowieku.
   Znalazłam w jednej z szuflad cienki sznureczek, którym przywiązałam Sal do lampki, żeby nie odleciała, zaś węża położyłam obok jednej ze skarpet (używanych,oj), która stała się nowym obiektem westchnień zwierzątka. Kiedy uporałam się ze wszystkim i miałam właśnie usiąść, z łazienki wyszedł Emi (Panie święty, to że zaczynam tak o nim mówić, to nie znaczy, że jestem chora psychicznie?).Problemy powróciły...
   Chłopak usiadł na łóżku (m o i m łóżku). Ja nadal stałam obok krzesła. Zapanowała między nami niezręczna cisza, którą przerywały tylko pomrukiwania i flirty Al oraz okrzyki radości pingwinka.
- Mam ochotę cię zabić, wiesz?- Odezwał się.
-Nie ujawniałabym tak szybko swoich planów. Poza tym, uwierz mi, że moje pragnienie zabicia ciebie jest większe.- Odpowiedziałam.
Zamilkliśmy na chwilę.
- Skoro już masz być moim wspólnikiem- burknęłam- to przydałoby się coś poćwiczyć. Nie chcę przegrać przez to, że mój towarzysz fajtłapa- ja znam takie słowo?- zaczął się mazgaić.- Podeszłam do drzwi, dając nastolatkowi wyraźny znak, że ma wstać i iść za mną.
- Nigdzie się stąd nie ruszam.- Rozłożył się na moim łóżku i zamknął oczy.
   Poczułam, jak krew, czy raczej lód zaczyna we mnie wrzeć. Zacisnęłam dłonie w pięści, jednocześnie starając się uspokoić. Dziesięć, dziewięć... Wiedziałam, że jedna myśl...
- Złaź z tego- wydukałam przez zaciśnięte zęby. Sześć, pięć...
- Nie- Emil uśmiechnął się łobuziarsko.
Dwa.. Jeden...
- Ty mały mizerny kotlecie wstawaj z tego natychmiast, nie rozumiesz, że jesteś u Śmierci, nie rozumiesz, że w każdej chwili możesz zginąć? Jesteś głupi, żałosny, brzydki, śmierdzący i bezczelny!- Wybuchłam i natychmiast wyrzuciłam z siebie potok słów.
Więzień tylko uśmiechnął się szerzej.
- A ty jesteś czerwona jak keczup.- Stwierdził.
Wokół mnie zaczął padać śnieg (ze złości oczywiście).
- A teraz to tylko zamknąć cię w szklanej kuli i...- zaśmiał się.
   Moje ręce rozpoczęły swój nerwowy tik, czyli pstrykanie palcami.
- Ze mną nie wygrasz- mruknął, podkładając ręce pod głowę, aby jaśnie panowi było wygodniej.
- Argh!- rozkładając ręce na boki wrzasnęłam, zapewne na całe Salidie, bo siła mojego głosu zła nie była. Do sali wbiegli uzbrojeni żołnierze, a zauważywszy cały pokój pokryty śniegiem i lodem, wyszli cicho, ze zrozumieniem sytuacji.
- Jesteś małym, bezczelnym kurduplem- z wściekłością ruszyłam do Emila.- Zachowujesz się gorzej niż rozwydrzony bachor. Nosisz przy sobie lakiery do paznokci i szminkę, nie wspomnę o kotletach.
- Tego błędu z kotletem już nie powtórzę- mruknął.
- Cisza!- Wydarłam się na niego.- Mogę cię zabić choćby w tej chwili, bez użycia jakiejkolwiek broni. Ale nie zrobię tego, bo chcę wygrać ten durny konkurs! Rozumiesz? Zależy mi na byciu Śmiercią! Zależy!- Ostatnie słowo ponownie wykrzyczałam.
- Zależy ci na zabijaniu ludzi? Na odbieraniu im marzeń? Miłości? Przyjaźni? Życia?
- Tak. Zależy mi.- Odpowiedziałam, powoli się uspokajając. Śnieg w pomieszczeniu zaczynał się topić.
- A teraz- zwróciłam się do chłopaka- jeśli ci życie miłe- wypowiedziałam głosem ociekającym sarkazmem- pójdziesz ze mną na salę treningową.- Podeszłam do drzwi.
- Wystarczyłoby poprosić- wstał z łóżka i ruszył do sali zaraz przede mną.
______________
Tak mnie zmotywowaliście komentarzami, że wena przybyła wraz z kotletami!
(Rymło się! Ociekam weną! XD)
Za długość dziękujcie joim przyjaciółkom, które (ZNOWU) spamiły w komentarzach.
I to by było na tyle.
Ahh, jak się podoba nowy (nowszy) wygląd? Zdjęcie mnie olśniło i mam je teraz na tapecie, bo je kooocham ♥
Kiedy okazuje się, że Króliczek już nie może mieć więcej blogów, oto jest, kolejny blog.
Ale tym razem lifestyle, uszanowanko. KLIK
Jakie długie te ogłoszenia :o
Kończę, bo Was zanudzę.
I niech moc kotletów będzie z Wami! ♥

niedziela, 23 lutego 2014

▪8

Emil stał za babcią z dumnie uniesioną głową.
- Lucy, poznaj proszę Emilkę- przedstawiła mi chłopaka staruszka.
- Jestem Emil- warknął cicho gość, obracając w dłoniach nóż.
- Serio?- babcia spojrzała na niego ze zdziwieniem.- Bardziej wyglądasz na...- urwała, dostrzegając broń w jego dłoni.
Zobaczyłam błysk metalu nad głową kobiety.To wystarczyło, żebym zareagowała.Wypuściłam z dłoni obłoczek lodowej pary, który zamroził nastolatka.
-Lucy, co ty robisz?- oburzyła się babcia.
-Oh, nic. Tylko ratuję ci życie- warknęłam.
-Po pierwsze, młoda damo, nie warczy się do mnie. A po drugie, tak się traktuje wspólnika?
Mogłam  przysiąc, że Emil się uśmiechnął.
-Wspólnika?- cofnęłam się do tyłu, jednocześnie stając na ogonie Kotka, który zerwał się i skoczył na lodowy posąg, drapiąc go szaleńcze.
-Jako uczestniczka w WKnŚ musisz mieć wspólnika-staruszka nie zwracała uwagi na miauczenie zwierzątka i ciche jęki naszego gościa.-A Emilka,to znaczy Emil- poprawiła się- akurat przyszedł cię odwiedzić.
- Zapewne w celu zadania mi ostatniego ciosu- prychnęłam z pogardą.-Babciu, nie będę z nim uczestniczyć. Już nawet Kotek byłby lepszy-zwierzę jakby na potwierdzenie tych słów miauknęło głośniej.
- To będzie więc karą za wczorajszy wypad na miasto Zielonych-oznajmiła staruszka.
-Nie, babciu!- krzyknęłam zrozpaczona.- Wszystko, tylko nie to!
-Też cię kocham, wnusiu- posłała mi całusa.-A tera już muszę iść,kochana- wstała, chwytając w rękę torebkę.- Zbłąkane duszyczki same tu nie dotrą- mrugnęła znacząco.- W tym czasie postaraj się poćwiczyć z twoim nowym kolegą. I postarajcie się nie zabić- rzuciła już całkiem poważnie, wychodząc.
-Za jakie grzechy- rozpaczałam, ciągnąc do swojego biura lodowego Emila.
Tak, może i łatwiej było go odmrozić, ale jakoś (oh, sama nie wiem czemu) mu nie ufałam. W miarę zbliżania się do mahoniowych drzwi prowadzących do pokoju (kazałam je wymienić), muzyka narastała. A było to dziwne, bo nie nawidziłam wręcz dyskotek i wszelkiego rodzaju imprez tego typu.Z przerażeniem powoli otworzyłam drzwi. Pokój oświetlony był całą gamą kolorów, aż zachciało mi się wymiotować tęczą, jak po zjedzeniu tych lizaków od babci. Echo muzyki disco odbijało się od ścian. Rozglądając się po pomieszczeniu, nie zauważyłam żadnych strat. Ale zauważyłam jednego pingwina w afro, okularach przeciwsłonecznych i brokatowych spodniach oraz węża w wełnianym swetrze.Na mój widok Sally przestała wymachiwać skrzydłami i rozdziawiła dziób ze zdziwienia.
- Widzę, że bardzo przejęłyście się moim zaginięciem- mruknęłam.
-Właśnie urządzałyśmy stypę- burknęło niewinnie zwierzątko.
-Właśnie widzę- stwierdziłam, podchodząc do zagraconego biurka.
-Motywem przewodnim było: "Była cicha i piękna jak wiosna, aczkolwiek radosna"- tłumaczyła Ally.
- To dlaczego ona ma na sobie afro i jakieś badziewne ciuchy, a ty skarpetę przerobioną na sweter?- zapytałam. Swoją drogą, to były moje ulubione skarpety.
-Ja chciałam się ubrać gustownie i stylowo, a zarazem ciepło-zaprezentowała strój niczym modelka.- Zimno tu, wiesz?
-Jakoś nigdy ci zimno nie było- mruknęłam, wyciągając z szafy worek na śmieci, poprzednio zostawiwszy Emila w kącie.
-Więc mamy zimę stulecia- powiedziała.
Spojrzałam za okno.
Na niebie gościło słońce, bez towarzystwa chmur.
Podniosłam puszkę leżącą na brzegu biurka i jęknęłam.
-Znowu upiłyście się colą?
-Nie przesadzaj, to tylko jedna puszka na dwie- wytłumaczyła Sally.
Rzuciłam spojrzenie w stronę kosza przy drzwiach,pełnego podobnych puszek.
Oprócz tego znalazłam osiem opakowań po żelkach, trzy po czekoladzie i jeden z lizaka, zapewne pozostawiony przeze mnie. Kiedy uporałam się ze sprzątaniem, wystawiłam (pełny) worek za drzwi i poszłam rozprawić się z pupilkami.
-Nie było mnie zaledwie cztery godziny- westchnęłam, składając kostium Sally i chowając go do jej mini szafy na biurku.
- To bardzo dużo- odpowiedziała Al, ściągając różowy sweterek.
-Macie szlaban na żelki i czekoladę. O coli nie wspomnę- powiedziałam stanowczo.
-Ale...- jęknęły jednocześnie.
- Bez dyskusji- mruknęłam, wyciągając z szafy piżamę.
Podeszłam do jednej ze ścian, odnalazłam plakat promujący nowy szampon i nacisnęłam go delikatnie, otwierając drzwi łazienki. Posłałam w stronę Emila jeszcze jeden promień lodu, dla pewności.
-Pilnujcie go- rozkazałam i weszłam do małego pomieszczenia.
-O, widzę, że już się częściowo rozmroziłeś- orzekłam, wychodząc z łazienki odświeżona.
-Tak- odparł lakonicznie Emil.
Tym razem nacisnęłam plakat ze śpiącym Kotkiem. Wysunęło się z niego łóżko. Schowałam ubrania do szafy, sprawdziłam, czy Sally i Ally na pewno śpią, po czym sama usiadłam na swoim łożu.
- Rozgość się- mruknęłam, rozmrażając chłopaka do końca, jednocześnie wyczarowując wokół niego coś w rodzaju lodowej klatki.
-Jakaś ty łaskawa- burknął, siadając w kącie.
- Daję ci swobodę ruchu. To chyba lepsze od sterczenia jak posąg. I nie radzę uciekać: nasza straż jest zawodowa- uśmiechnęłam się do niego słodko, po czym dodałam:- Dobranoc.
_______
W dzisiejszym rozdziale kotletów brak :c
Ale nie rozpaczajcie, w następnym rozdziale jakieś się pojawią! ♥
Ah, i zapomniałam; zmienił się wygląd bloga: podoba się? :3
Czekam na opinie ^___^
Pozdrawiam :*

sobota, 22 lutego 2014

▪7


Jedyne, co mi przyszło do głowy, to wziąć tego durnego kotleta i wyskoczyć przez okno (którego tu nie było).*
- Zdziwiona?- zapytał Emil z sarkazmem.
Nie odpowiedziałam, spokojnie odłożyłam kotleta na talerz i ścisnęłam dłonie w pięści.
- Powiem ci wprost, masz dwa wyjścia: albo współpracujesz i zostajesz z nami, albo zostajesz zabita na miejscu- przedstawił sytuację chłopak.
- A jeśli nie wybieram żadnej z opcji?
- Wtedy wybierasz opcję trzecią: buntujesz się i zostajesz zabita przeze mnie- wzruszył ramionami.
- Albo wybieram opcję czwartą-mruknęłam.- Zabijam osobę, która zrobiłaby to samo mnie i uciekam- dokończyłam, wyczarowując z kotleta lodową gwiazdkę ninjy i rzucając ją w Emila.
Odrzuciło go do tyłu, aż w końcu uderzył w ścianę. Gwiazdka unieruchomiła jego ramię, ale szybko mógł ją wyciągnąć, więc posłałam więcej lodowych pocisków i zmroziłam go dla pewności.
- To może teraz mi powiesz, po co byłabym wam potrzebna?- wstałam z szpitalnego łóżka i z nożem (tym, którym kroiłam mój obiad), podeszłam do ofiary.
- Mogłabyś zabić paru naszych wrogów, tu i tam- burknął.
- Och, nie ograniczaj się do paru słów- przejechałam mu po szyi ostrym narzędziem.- Zazwyczaj przecież masz niewyparzoną gębę- uśmiechnęłam się słodko.- Powiedz mi, co planujesz.
- Otóż, planowałem dzisiaj jeszcze zjeść kotleta, ale chyba mam traumę- odpowiedział, uśmiechając się szyderczo spod czarnych włosów.
- A ja planuję dziś kogoś zabić, ale nie mogę się zdecydować, czy będzie to tylko jedna osoba- przejechałam mu nożem po policzku. Z rany zaczęła sączyć się biała, iskrząca się substancja.
- Co to jest?- zapytałam. Wyglądało to jak śnieg, tyle że bardziej płynny.- Wiedziałam, że jesteś bałwanem, ale że aż tak?
- Nawet nie wiesz, co zrobiłaś- syknął.
- Tak, nie wiem. Ale teraz to już nie moja sprawa- rzuciłam, wychodząc. Nóż zachowałam, jakąś pamiątkę z tego będę mieć.
Spokojnie przeszłam przez drzwi, rozchyliłam ręce i mroziłam wszystko.
Nie miałam nastroju na rozmowy.
Byłam na pierwszym piętrze, jak się okazało, więc na dół zjechałam windą.
Nawet tu leciała ta okropna piosenka.
Na parterze roiło się od gości ubranych w podobne stroje jak goguś z księgowości. Ich także potraktowałam lodem. Nigdy nie lubiłam matematyki.
Wyszłam z budynku i obejrzałam się, żeby go zlokalizować.
Wielki szyld nad drzwiami głosił: "Kotleciki babci Emilki".
Panie święty, może Emil to tak naprawdę urocza babcia produkująca kotleciki?
To by wyjaśniało szminkę i lakier do paznokci w kieszeniach.
Potrząsnęłam głową i ruszyłam dziarsko przed siebie, nie martwiąc się niczym: przecież zabójcze kotlety już mi nie zagrażały.
- Pani Babcia prosi cię do siebie- powitał mnie Albert, strażnik na nocną zmianę.
- To oznacza tylko jedno...- powiedziałam zrezygnowana, przywołując windę.
- Masz kłopoty- odpowiedział za mnie.
- Albo...- uśmiechnęłam się pod nosem.
- Umyjesz Kotka?- zapytała mnie babcia na powitanie.
Tak myślałam.
- Babciu...- zaczęłam ją prosić.
- Lucy, wiem co robiłaś wczoraj w mieście Zielonych. Równie dobrze wiesz, co o takich akcjach sądzę- odezwała się zza swojego biurka z jasnego drewna (co zresztą idealnie współgrało z ciemnymi ścianami i białym dywanem).
- Babciu, to tylko lizaki, żelki i czekolada. Ludzie poradzą sobie bez nich na ziemi- mruknęłam, siadając na krześle przed babcią. Poczułam, jak czarny Kotek ociera się o moje nogi.
- Mogłaś...- zapewne chciała powiedzieć "zginąć", ale w pewnym sensie byłam już martwa-... zostać złapana! Wiesz, ile łowców duchów jest w takich metropoliach- powiedziała, otwierając puszkę z karmą dla kotów.
Prychnęłam.
- Metropolia? Oni tam nawet fontanny nie mieli! Poza tym, to tylko lizaki. Wiesz dobrze, że je kocham. A bez żelków Sally nie przeżyje.
- Dobrze, sytuację Sally jeszcze rozumiem. Ale ty możesz jeść nasze lizaki- wyciągnęła jeden z nich z szuflady i położyła przede mną smakołyk.
- Żygam tęczą- odpowiedziałam.- Żygam tęczą po zjedzeniu ich.
- Ty i twój żołądek, nic wam nie pasuje!- mruczała babcia pod nosem, a Kotek wskoczył mi na kolana.
- Ze względów zdrowotnych więc- kontynuowałam- powinnam jeść lizaki Zielonych.
- Zawsze mogłaś wysłać Steve'a. Albo Alberta- wysypała karmę do miski.
- Ale nie chciałam- odburknęłam jak małe dziecko.
Staruszka spojrzała mi w oczy.
- Lucy, wiesz dobrze, jak cię kocham. Nie chcę cię stracić po raz... czwarty?
- Tak. Czwarty- odrzekłam.
- Ano tak. Twoje zdolności nie są jeszcze w pełni gotowe do użycia. Na razie skup się na szkoleniu. Musisz wygrać ten konkurs, bo pracy Śmierci nie wyobrażam sobie z nikim innym niż z tobą!- uśmiechnęła się pokrzepiająco.
Babci chodziło o WKnŚ, czyli Wielki Konkurs na Śmierć, który odbywa się co jakiś czas, aby wybrać zastępcę słynnej Śmierci. Jako jej wnuczka muszę wygrać.
- Tak, właśnie. Kwalifikacje są za tydzień- poinformowałam ją.
- Jesteś chyba na nie gotowa?- zwierzątko zeskoczyło ze mnie i powędrowało do miski z jedzeniem.
- Oczywiście- powiedziałam, a po chwili dodałam.- Skąd wiesz o mojej akcji w sklepie? Nigdy nie czytasz gazet Zielonych.
- Powiedział mi o tym bardzo miły młodzieniec. Swoją drogą, skarżył się na ciebie.
- Kto? Jaki młodzieniec?- nie mogłam pojąć.
- Ja- odezwał się głos, dobiegający zza fotelu babci.
Rozpoznałam czarne włosy, czerwoną bliznę na policzku i nóż w ręce.
* No,no,no Naff, zainspirowałaś mnie XD
_____________________
No i jest.
Kolejny kotlet, yyy, to znaczy kolejny rozdział :)
Nie wiem, jak tam Wasze wrażenia, piszcie ^_____^
Co by tu jeszcze...
Ach tak, magiczna liczba 1000 wyświetleń przekroczona ♥
Dziękuję Wam bardzo ♥♥♥
Zostańcie ze mną :3
Pozdrawiam Was, kochani :*

środa, 19 lutego 2014

▪6

Kopnęłam leżące przede mną ciało.
- Długo jeszcze tak będzie leżał?- spytałam Ally, buszującą w kieszeniach chłopaka.
- W tym całym kocie nie było dużo jadu, za krótko były w nim moje kły- wyszczerzyła się.
- To chyba był kotlet, nie kot- powiedziałam, z dziwnym akcentem na nowym mi słowie.
- Znalazłam jeszcze to- rzuciła mi jakiś przedmiot. Pierścionek, z dużym, czerwonym oczkiem.
- Pamiętnik, pierścionek, stuprocentowa nastolatka!- zakpiłam.- Tylko szminki i lakieru do paznokci brakuje.
- Nie brakuje- rzuciła mi ponownie jakieś przedmioty. Wspomniane przedtem: czerwona szminka oraz różowy lakier do paznokci.
- Nie będę wnikać- odłożyłam dowody na biurko.- Myślisz, że po przebudzeniu dalej będzie chciał atakować?
- Mój jad mógł wywołać lekkie odrętwienie- spełzła z chłopaka i powróciła na swoje stałemiejsce na biurku.- Poza tym, co on ci zrobi bez swojego patyka?
- W sumie to nic- odpowiedziałam. Kątem oka zobaczyłam, jak ręka Emila zaczyna się ruszać. Dziwiło mnie to, że jego musiałam mrozić dwa razy, a tego gogusia tylko raz. Dalej był on w kącie pokoju z tym swoim uśmieszkiem i papierami w ręce.
Pochyliłam się nad nastolatkiem i z uśmiechem powiedziałam:
- Budź się, bo Lucy zombie wyssie ci mózg przez słomkę!- ryknęłam mu do ucha, a on gwałtownie podjął próbę wstania, nieudaną zresztą.
Uśmiechnęłam się szelmowsko.
- Witaj, Śpiący Kotlecie- powiedziałam głosem, ociekającym wręcz sarkazmem.
- Gdzie Tom?- zapytał, nerwowo się rozglądając. Tego gogusia chyba nie zauważył, bo popatrzył na mnie błagalnymi oczami małego kotka (albo raczej kotleta).
- Co się ze mną stało? Pomożesz mi wstać?
Okej. To było dziwne.
Aczkolwiek wyciągnęłam do niego niechętnie pomocną dłoń. Chwycił ją mocno i wstał. Ale ręki nie puścił.
Poczułam na niej wpierw lekki chłód, a następnie ukłucie.
Popatrzyłam Emilowi prosto w oczy i zrozumiałam co tu się stało.
- Osz ty mały...- wrzasnęłam, a on wybiegł przez drzwi (wyczarowałam nowe). Pobiegłam za nic, chodź nie miałam czucia w nogach, a w głowie mi się kręciło.
- Łapać go!- krzyczałam na cały budynek. Skierowałam wielofunkcyjną bransoletkę do ust i zaczęłam wydawać rozkazy.- 008, zbieg na piętrze, powtarzam, zbieg na piętrze- powtarzałam nerwowo.
Emil wbiegł do windy, jej drzwi już się zamykały. W głowie pojawiły się pierwsze gwiazdki, ale nie mogłam się poddać. Ruszyłam za nim i w ostatniej chwili znalazłam się w machinie.
Popatrzyłam na chłopaka gniewnym wzrokiem.
- Ty...- wyszeptałam i upadłam na ziemię.
Jaki fajny sufit!
Taki granatowy... a na nim gwiazdki.
Muszę przemalować swoje biuro.
Biuro.
Otrzeźwiałam, przynajmniej częściowo.
Gdzie jestem, co tu robię i kto mnie tu zawlókł?
Chciałam wstać, ale moje ręce były przywiązane do łóżka sznurem, nogi, jak się okazało także. Mogłabym coś zamrozić, ale nie dość, że niewiele by to dało, to ręce miałam w rękawiczkach. Do tego różowych, z jednym palcem.
Usłyszałam kroki na korytarzu. Zamknęłam oczy i próbowałam udawać, że śpię.
Drzwi otwarły się ze cichym skrzypem, a kroki stawały się coraz bliższe. Z pewnością były to dwie osoby, z czego jedna lekko kulała.
- Czy to normalne, że jeszcze się nie przebudziła?- zapytał jeden z mężczyzn, a jego głos był mi znajomy. Emil, pomyślałam ze złością i pogardą.
- Powinna to zrobić wkrótce- odpowiedziała druga z osób, całkowicie mi nieznana. Usłyszałam dźwięk metalu. Był taki sam, jak wtedy gdy kładłam strzykawkę na moich półkach.
Strzykawka.
Chcą mi podać jakieś lekarstwa.
Z mojej lewej dłoni zdjęto rękawiczkę, a nadgarstek oczyszczono nasączonym wacikiem. Doskonała okazja dla mnie.
Odczekałam trzy sekundy, bo tyle zajmowało mi wzięcie strzykawki ze stolika, i wystrzeliłam w lekarza lekką wiązkę lodu, niezauważalną dla człowieka.
Nie poczułam ukłucia, więc misja zapewne się powiodła.
- Luke?- zapytał Emil.- Luke!
Kiedy chłopak nie usłyszał odpowiedzi i nie zauważył nawet najmniejszego ruchu towarzysza, skierował się w moją stronę. Nawet ujrzałam w myślach to jego głupiutkie, pełne wyrzutów spojrzenie.
Nadal udawałam śpiącą. Nie miałam zamiaru ujawniać się, kiedy wszystko szło po mojej myśli.
Emil był już przy mnie. Czułam to.
Poczułam rozluźnianie uścisku sznurów, najpierw u rąk, następnie u nóg.
Ciepło, bijące przed chwilą po mojej prawej, zniknęło, a po sali znów rozległy się kroki.
Ponownie odczekałam trzy sekundy i otworzyłam oczy. Powoli usiadłam, podpierając się lewą ręką. Rozglądnęłam się po pokoju.
Znajdowałam się właśnie w małym pomieszczeniu o niebieskich ścianach i granatowym suficie, o którym wspominałam. Po mojej lewej znajdował się zmrożony doktorek i metalowy stolik na kółkach, jak u szalonych naukowców. Ale bardziej interesowało mnie to, co było na nim.
Bo nie była to strzykawka, ale kotlet.
Tak, kotlet na talerzu. Razem z widelcem i ściereczką.
Ale nie wyjaśnia to faktu, że gość zdjął mi jakże tandetną rękawiczkę i przemył nadgarstem wacikiem.
Właśnie, nadgarstek. Spojrzałam na niego i ujrzałam tam rozmazaną, czerwoną substancję. Zaschłą krew.
Przypomniałam sobie, że właśnie tam ugryzł mnie ten głupi wąż pana Kotleta.
Nagle drzwi otworzyły się ponownie, a ukazał się w nich Emil. Rzucił to swoje gniewne spojrzenie i powoli podszedł do mnie, z rękami w kieszeniach.
Cały czas stałam z ręką uniesioną w gotowości. Tak, być może dali mi tego słynnego kotleta, ale ludzie, ukąsił mnie wąż z inicjatywy tego chłopaka!
- Nie boli cię ręka od trzymania jej tak w powietrzu?- zapytał spokojnie.
- Nie- odparłam.
- Cóż Lucy, tym razem gościsz w naszych progach- uśmiechnął się z kpiną.
- Nie na długo- syknęłam.
- Nawet nie myśl o ucieczce- rzucił, przesuwając stolik w stronę łóżka.- Ta sala jest pilnie strzeżona, nie wspomnę o całym budynku.
- Nie takie rzeczy się robiło- ręka nadal w gotowości.
- Weźże uspokój się i zjedz to- rozkazał, wskazując na mięso.
- Nie ufam ci- powiedziałam, zgodnie z prawdą.
- Ja tobie też, ale czy się skarżę?- rzekł, wznosząc oczy do nieba.- Żryj gruz, Cyganie!- dodał jeszcze ze śmiechem, wskazując na talerz.
Mi wcale nie było do śmiechu.
- Po pierwsze, nie jestem Cyganem. Jeśli już, to ty- uśmiechnęłam się słodko.- Poza tym, nie mam pewności, czy ten kotlecik nie jest zatruty.
Chłopak w odpowiedzi ukroił mały kawałek i włożył go do buzi. Przeżuł go głośno, mlaskając (swoją drogą, mlaskanie jest objawem zaburzeń psychicznych; zaniepokoiło mnie to jego zachowanie), a na koniec pokazał mi swój, jakże uroczy, język.
Zaczęłam powoli jeść, ale nie powiem, że czułam się bezpieczna.
- Gdzie jestem?- zapytałam, krojąc mięso i wkładając je do swojej jamy ustnej.
To, co powiedział Emil, sprawiło, że kawałek ten nie trafił do mojego żołądka.
- Jesteśmy w ośrodku szkoleniowym Zabójców Śmierci.
____________________
Starałam się, wena była, jak wyszło, nie wiem.
Dzięki Ci Naff, tym komentarzu o kotletach to mnie natchnęłaś XD
Czytałam go z 10 razy co najmniej :D
Dziękuję Wam wszystkim: i informuję, że KOMENTOWAĆ MOŻNA RÓWNIEŻ ANONIMOWO (hejty z anonima włączone).
Pozdrowienia <3

poniedziałek, 17 lutego 2014

▪5

Kiedy tylko zobaczyłam srebrny błysk, wyciągnęłam dłoń przed siebie i posłałam w stronę nóg chłopaka wiązkę lodowego promienia. To go na szczęście zatrzymało. Jednak był dość blisko mnie i miał możliwość wymachiwania swoim ostrym patykiem, więc ręce też mu zmroziłam.
- To tylko żelki! W waszym świecie to około 2 złote, majątku cię nie pozbawię- mruknęłam.
- Nie chodzi o te durne żelki- burknął, próbując się wyrwać z lodowych kajdan.
- Ja już go nie lubię- wskazała na niego skrzydełkiem Sally.
- Nie obchodzi mnie to, czy mnie lubisz czy nie!- wydarł się.- Chodzi mi o ciebie- spojrzał na mnie spod burzy swoich czarnych włosów. Zapewne wskazał by mnie palcem, ale...
- Jeszcze nie czas na ciebie- lizak ponownie wylądował w mojej jamie ustnej.- Choć po szopce, którą tu teraz odstawiłeś, zastanowię się jeszcze nad tym.
Nieznajomy nie odpowiedział, nadal się wyrywał.
- Po co tu jesteś?- zapytałam go.
- Nie twoja sprawa- syknął.
- Może nie moja, ale mojej babci tak.
- Masz babcię?- ponownie na mnie spojrzał.
- Moja matka chyba musiała mieć matkę?
- Ale skoro to t y jesteś Śmiercią, to twoja babcia jest kim?
- Co cię to obchodzi? W końcu szukasz Śmierci, a jestem nią ja.
- Kim jest twoja babcia?- powtórzył pytanie.
- Cudowną kobietą- mruknęłam.
- Mów!- ryknął.
- Wiedz, że tym sobie u mnie nie zapunktowałeś.
- Starałem się być delikatny- powiedział, rozrywając lód u rąk.- Ale zabawa się skończyła- powoli wymierzył do mnie z dzidy, aby zadać ostateczny cios.
- Też starałam się być w miarę dobra- mruknęłam, unikając patyka i zmroziłam całe jego ciało, z wyjątkiem głowy.
- Żartujesz sobie?- syknął.
- Zapamiętaj: Śmierć nigdy nie żartuje- powiedziałam.- A teraz masz do wyboru dwie opcje: albo powiesz mi wszystko po dobroci, ale wszystko mi wyśpiewasz.
- Nic ci nie powiem.
- Właśnie coś powiedziałeś- zauważyłam.
- Ale już nie powiem.
- Znowu to zrobiłeś. Zdecyduj się: mówisz po dobroci, czy wolisz przemoc?
Chłopak się nie odezwał, dając wyraźny znak, że nie będzie gadał.
- Jak tam wolisz- mruknęłam i podeszłam do jednej z półek, aby wyjąć z niej sakiewkę z czerwonego materiału. Wyciągnęłam z niej odrobinę różowego pyłu i wysypałam na głowę obcego.
- Różowy?- spojrzał na mnie tak, jakbym była co najmniej głupia.
- Powiedz, po co tu przyszedłeś?- rozpoczęłam przesłuchanie.
Chłopak odpowiedział wpierw kobiecym głosem operowym- na szczęście miałam drzwi nie przepuszczające hałasu.
- Jestem tu, bo chcę cię zabić.
- A dlaczegóż to?- usiadłam na fotelu i oparłam nogi na biurku.
- Bo Lucyfer szykuje swoją swoją armię i zachęcać ludzi do siebie chce, wojnę urządzi, ludzie zabiją i skończą gdzie? W piekle- zarapował.
- Ale dlaczego chcesz zabić mnie?
- Bo im więcej ludzi, tym więcej oporu. A to przez ciebie ludzie umierają- tym razem cienki głosik sopranu.
Uśmiechnęłam się pobłażliwie, bo znałam prawdę.
- Słuchaj, chłopczyku. To nie przeze mnie ludzie umierają. Ja ich tylko doprowadzam tu. Więc nie zwalaj wszystkiego na mnie i na Śmierć, okej?
- Przez ciebie- pył przestawał działać i obcy już nie śpiewał.- To ty zabijasz.
Westchnęłam.
- Powiedz jeszcze, że żywię się waszymi mózgami.
- Nie wiadomo- mruknął.
- Zaczynasz mnie denerwować- rzekłam.
- I co mi zrobisz? Zabijesz mnie?- zaśmiał się.
- To był takie suche, że aż mi herbata wyschła- pokazałam pusty kubek. Wcześniej była w niej herbata.
- Ally, proszę, przeszukaj go- poprosiłam.
- Nie, ten pingwin nie będzie szperał w moich kieszeniach- sprzeciwił się.
- Oh, Ally jest wężem- wskazałam na zwierzę, wypełzające właśnie z pudełka po czekoladzie.- Jadowitym- dodałam z uśmiechem.
Chłopak się nie sprzeciwił.
Chce zgrywać twardziela, to jasne.
- Zacznij od kieszeni. Ja wezmę plecak- powiedziałam i podeszłam po wspomniany przedmiot. Nie był jakoś specjalnie napakowany czy wyposażony- zwykły, czarny plecak na zamki.
W środku znalazłam parę noży, jakąś strzykawkę (zapewne z trucizną), coś podobnego do zegarka oraz notatnik.
Otworzyłam z zaciekawieniem to ostatnie, sama także interesuję się rysowaniem.
Na pierwszej stronie znajdował się ninja z charakterystyczną dla niego kataną, o groźnych oczach patrzących na mnie. Pod spodem napis: "Przewróć kartkę, a pożałujesz". Uśmiechnęłam się. Żałosne.
- Radzę nie czytać dalej- syknął do mnie chłopak.
Ally buszowała już w kieszeni jego spodni (dość dużej kieszeni).
- Więc to pamiętnik!- ucieszyłam się. Będzie śmiesznie.
- Czekaj- usłyszałam, gdy chciałam już przewrócić kartkę- Jeśli odpowiem ci na parę pytań, zostawisz to?
Zastanowiłam się i rozważyłam wszystkie "za" i "przeciw".
- Okej.
- Hej, Luc, znalazłam coś- usłyszałam głos Ally.
- Masz na imię Lucy?- prychnął.- Za delikatne jak na kogoś, kto codziennie zabija setki osób.
- Nie nazywam się tak, po prostu mnie tak nazywają. I nie zabijam, doprowadzam do Salidie. A ty masz jakieś lepsze imię?- odgryzłam się.
- Emil- przedstawił się.
- Jakież męskie imię- prychnęłam.- Wystarczy dodać "a" i jesteś słodką dziewczynką- docinałam mu.
- To lepsze niż jakieś Lucy- nie pozostawał mi dłużny.
- Mówiłam, że coś znalazłam!- wydarła się Ally, żeby nas przekrzyczeć.
- Mów- odpowiedziałam, podchodząc do biura, na którym leżały zdobycze.
- Niezidentyfikowany przedmiot śmierdzący- mruknęła, wskazując na coś brązowego i okrągłego.- I ociekający- dodała, gdy po dotyku ogonem z "czegoś" wyleciał żółty płyn.
- Zapakujcie i do badań- powiedziałam.
- Nie- zaczął się śmiać Emil.- Nie wiecie, co to jest?
- Zapewne jakaś broń- mruknęłam.
W odpowiedzi zaczął się śmiać jeszcze głośniej.
- To kotlet.
- Kotlet? To coś z kota?- zapytałam.
- Nie. To się je.
- Zapakujcie i do badań- powtórzyłam.
- Jeśli chcesz, sam mogę to zjeść. To nie jest trujące. Miałem to zjeść na obiad- odezwał się.
- Zbadaj skład Al- rozkazałam, a wąż wbił swoje kły w mięso.
- Trzydzieści siedem procent to woda, trzydzieści dwa: tłuszcze, dziewiętnaście to białko, cukry dziesięć, a inne: dwa procenty- wężyca wyrwała z mięsa swoje zęby.
- Nieźle- powiedział chłopak.- Ale teraz w tym jest jad.
- Powiedziałeś, że go zjesz- ukroiłam kawałek jednym z nożów znalezionych w plecaku Emila i z kpiącym uśmiechem włożyłam go do jego ust- Więc smacznego.
__________
Mam nadzieję, że się podoba :)
Pozdrawiam i miłego czytania :3

piątek, 14 lutego 2014

▪4

- Planujecie taką akcję z udziałem tylko dwóch osób?- zdziwił się starszy mężczyzna o złotych włosach, siedzący za dużym biurkiem z ciemnego drewna.
- Ale za to jakie to osoby, Gabrielu! Najznakomitsze z całego naszego ośrodka- zachwalał swoich uczniów młodszy od przedmówcy człowiek o włosach brązowych.
- Jesteście pewni, że misja się powiedzie?- zapytał Gabriel znad sterty dokumentów.
- Jeśli nie chce mi pan wierzyć, mogę panu te osoby przysłać. Przedstawią plan działania i spis rzeczy potrzebnych.
- Dobrze, zawołaj ich tutaj, Janie- mężczyzna zaczął coś pisać w jednej z kolumn w tabeli.
Chłopak wyszedł, a po chwili jego miejsce zastąpili dwaj nastolatkowie.
Jeden z nich, dość niski jak na swój wiek, bo przeżył już 17 lat, miał długie, blond włosy o czarnych pasemkach związane w kucyk. Nosił okulary i ubrany był w koszulę i spodnie od garnituru.
Drugi z nich był wysoki na około metr siedemdziesiąt. Był młodszy od swojego towarzysza- liczył 15 wiosen. Jego włosy były długie do brody i kruczoczarne, bez żadnych pasemek, i żyły własnym życiem: choć zazwyczaj układały się tak jak bohaterom mangi. Młodzieniec ubrany był w białą podkoszulkę i dżinsy.
Kiedy starzec nie spojrzał nawet na nich znad dokumentów, młodszy obywatel odchrząknął.
Gabriel powoli podniósł głowę, a gdy ujrzał swoich gości, odłożył ołówek trzymany przed chwilą w dłoni na miejsce.
- Jesteśmy- powiedział nieśmiało chłopak w okularach.
- Widzę- mruknął oschle mężczyzna, po czym zmienił ton głosu na radosny.- Powiedzcie mi więc, jak macie na imię!
- Tomasz- odezwał się już pewniej okularnik- i...- wskazał dłonią na wspólnika.
- Emi- przerwał mu wspólnik.- To znaczy Emil- poprawił się.
- Świetnie. Słyszałem, że obaj chcecie dokonać czegoś niezwykłego, co naszym trzystatysięcznym, doskonale wyposażonym wojskom się nie udaje?
- Nie...- zaczął cicho Tom, ale drugi z nastolatków znów mu przerwał.
- Tak. Zamierzamy to zrobić. Nie jesteśmy jak te trzystutysięczne wojska- powiedział dumnie.
- Fakt. Bo wy jesteście tylko dwoje. A dwoje normalnych nastolatków, którzy jeszcze nawet nie ukończyli całego szkolenia nie ma szans.
- Wiemy, że nam się uda- rzekł Emil.
Starzec westchnął.
- Przedstawcie mi swój plan działania.
- Otóż, w przebraniach przemykamy się do środka...- zaczął Tomek, ale ponownie nie dano mu dokończyć.
- Przebrani za co?- zainteresował się Gabriel.
- Za dwie, zbłąkane duszyczki- odpowiedział Tomasz.
- Jeśli chcecie wejść tam w przebraniu, przez normalne wejście: ten plan skazany jest na klęskę. Pogódźcie się z tym, chłopcy.
- Spodziewamy się tylko marnej, mizernej staruszki, z taką chyba damy sobie radę- mruknął Emil, nerwowo tupiąc butem o posadzkę.
- Wygląda na to, że nawet taka staruszka jest lepsza od was. Nie udzielam pozwolenia- powiedział na koniec starzec i wrócił do swojej papierkowej roboty.
Młodzieńcy wyszli: jeden ze spuszczoną ze wstydu głową, drugi zaś z dumą i chytrym uśmieszkiem na twarzy.
- Babci jeszcze nie ma, tak?- zapytałam Steve'a, gdy dobiegłam do Salidie.
- Nie panienko, jeszcze jej nie ma-odrzekł.
- Widzę, że jesteś tu nowy. Zapoznawano cię z regulaminem?- zapytałam.
- Tak, panienko.
- Przeczytałeś wszystko, nawet drobnym druczkiem?
- Oczywiście, że tak panienko.
- Punkt osiemdziesiąty siódmy, paragraf czwarty: Do Lucy nigdy nie mówimy "panienko"- uśmiechnęłam się.- Ale jako że to twój pierwszy dzień, odpuszczę ci.
- Przepraszam, panien... Lucy- powiedział Steve.
- Macie jakieś wiadomości o kapturku? Chyba zanieśli ją do Wariatkowa, kiedy już ją złapali?- zapytałam, przyciskając jeden z guzików windy w budynku Sądowym w Salidie.
- Nie złapali jej- mruknął mężczyzna.
- Jak to, nie złapali małej dziewczynki? Bezbronnej?- zdziwiłam się.
- Okazało się, że babeczki w jej koszyczku były odrobinę nieświeże- żołnierz posłał mi uśmiech.
- Będę musiała wysłać żołnierzy- mruczałam pod nosem.- Kapturek w Salidie, do tego nie złapany, ciekawe...
Winda bezszelestnie otwarła przede mną swoje wrota.
Na szczęście podróż w niej była o wiele szybsza niż w windzie międzywymiarowej.
Po chwili otwierałam drzwi mojego biura.
Wyciągnęłam Sally z kieszonki i posadziłam ją w swoim kąciku, pod lampą na biurku. Ally sama wypełzła mi z rękawa. Powiesiłam kurtkę w szafie i wróciłam do mojej ukochanej papierkowej roboty, lecz najpierw powiesiłem na ścianie pełnej już plakatów list gończy ze zdjęciem Czerwonego Kapturka (wyszła na nim cudownie).
Odpakowałam jednego z lizaków, jabłkowego, i włożyłam go do buzi. Usłyszałam też szelest opakowania od żelków i dźwięk łamanej czekolady.
Spośród wielu, bezbarwnych i nudnych dokumentów, wyróżniał się jeden, nowy, wydrukowany na żółtym papierze.
Imię, nazwisko, wiek, ulubione danie. Wypełniłam wszystko błyskawicznie.
Usłyszałam pukanie do drzwi.
-Wejdź!- krzyknęłam, aby można było mnie usłyszeć zza drzwi.
- Dzień dobry- do środka wparował goguś w okularach, ubrany w koszulę i garniturkowe spodnie.
Niech to tylko nie będzie ktoś od księgowości.
- Jestem Tomasz i chciałem pani przedstawić naszą ofertę...- spojrzał na mnie, a jego oczy zrobiły się jak wielkie spodki.- Przepraszam, dobrze trafiłem? Śmierć, czyż nie?
- Zazwyczaj zwą mnie inaczej, nie lubię tego imienia-mruknęłam.  
- Więc chciałem pani przedstawić naszą ofertę...
Przerwałam mu.
- Czy jest to związane z księgowością?
- Tak- odezwał się z zachwytem.- Czyta pani...
Nie dokończył, bo wyciągnęłam w jego kierunku moją dłoń, z której wystrzeliła biała mgiełka. Otuliła ona chłopaka i zamroziła go.
Spokojnie wróciłam do wypełniania.
Ulubiony dowcip?
- Puk, puk- rozległo się pukanie do drzwi.
- Kto tam?- zapytałam znudzonym głosem.
- Na pewno nie gość od księgowości- odpowiedział ktoś.
Uśmiechnęłam się mimowolnie.
- Wejdź- rzekłam.
Minęły dokładnie trzy sekundy, a moich drzwi już nie było. Wyważył je czarnowłosy chłopak, który zawitał do mojego biura.
- I tak zawsze wolałam mieć drzwi z mahoniu- mruknęłam.
On patrzył na mnie przez najbliższe dwie minuty, nie odrywając wzroku.
- Przepraszam, ja chyba źle trafiłem- burknął, lekko zawstydzony.
- A gdzie się pan udawał?- podniosłam głowę i spojrzałam prosto w jego szmaragdowo zielone oczy.
- Do Śmierci, ale to najwyraźniej nie tu- chciał już wyjść, ale odezwałam się:
- Oto ja- chłopak stał w miejscu jeszcze przez chwilę, pewnie przetwarzał informację.
- Spodziewałem się kościstej babci po osiemdziesiątce- odezwał się w końcu.
- Dlaczego- wyjęłam lizaka z ust- dlaczego, każdy kojarzy śmierć z kościstą staruszką? Dlaczego?- żaliłam się.
- Hej, Luc, założyłyśmy się o coś, pamiętasz?- zawołała Sally.
- O jeżu- powiedziałam, przypominając sobie o co chodziło.
- Jeśli ktoś jeszcze raz będzie cię uważał za staruszkę...
- Wisisz mi paczkę żelków- zwróciłam się do chłopaka.
Nie zareagował na to spokojnie.
______________________________
Jak się podoba? Może być trochę błędów (literówek), bo pisane z rana, zaraz po przebudzeniu.
Pragnę podziękować Naff, za wykonanie niesamowitego buttona do bloga :D
Zamieszczę go w najbliższym czasie, kiedy tylko będę miała dostęp do komputera :)

czwartek, 13 lutego 2014

▪3

          - Chwila, chwileczka, ale czy nie powinnaś mi udzielić ostatniej rady?- Mężczyzna nie chciał wejść do sali sądowej bez oporu.
   Westchnęłam ciężko.
   - Niech pan mówi prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Na razie się z panem żegnam.- Wepchnęłam go przez drzwi do sali. Strażnicy i Sąd Najwyżeszej Rady załatwią resztę.
   Wróciłam do swojego biura i sprawdziłam godzinę.  Minęła minuta.
   W Salidie czas płynie wolno, a to dlatego, że co chwila na świecie ktoś umiera. Babcia poświęca cały swój czas na realizowanie tej pracy, ale i to nie wystarcza. Rada postanowiła, że potrzebnych będzie więcej pracowników.
   I tak właśnie żyjemy. Choć plusem jest to, że dzięki pomocy innych mogę mieć trochę wolnego czasu. A wolny czas oznacza u mnie wypady na ziemię.
   - Sal, Al, co powiecie na mały wypadzik na powierzchnię?- zapytałam je, jednocześnie wygrzebując ze sterty ciuchów leżących w szafie czarną, skórzaną kurtkę.
   - Oczywiście, że tak. Ale tylko wtedy, gdy kupisz mi żelki- powiedziała pingwinka, zeskakując z biurka.
   - A mi czekoladę- dodała Ally.
   - Al, ostatnią czekoladę dawałam ci dziś rano- mruknęłam, chowając Sally do jednej z kieszonek kurtki na piersi.
   - Tak- syknął wąż.- Tak właśnie było.
   - Wskakuj.- Wyciągnęłam do zwierzęcia rękę, aby tak jak zwykle owinęło ją.
   Z biura zeszłam schodami w dół, a przy wyjściu powiadomiłam straż, że wychodzę i wrócę niedługo.
Stanęłam przy drodze obok jakiegoś kolesia o łysej głowie, ale sygnalizacja z zielonej zmieniła się na czerwoną.
   - Znowu się zepsuła- powiedziałam i przeklnęłam pod nosem.
   - Nie, nie zepsuła się, panienko- odezwał się basowym głosem mężczyzna, wskazując na postać ubraną w czerwony kapturek, która przemierzała drogę w wesołych podskokach.
   - Hej, koleżko- zwróciłam się do towarzysza- Powiedz Kapturkowi, że wilk wcale jej nie zjadł.- Spiesz się!- dodałam jeszcze, gdy pobiegł za dziewczynką.
   Obserwowałam sytuację jeszcze przez chwilę (widok kolesia powalającego na ziemię małą dziewczynkę był bardzo ciekawy. I te minie przechodniów- bezcenne), a gdy sygnalizacja stała się zielona, ruszyłam dziarsko przez jezdnię.
   Winda znów powitała mnie swoją piosenką. Najwyraźniej nie zamierzają zmienić melodii, chcą dalej niszczyć nasz gust muzyczny.
Po raz setny już wsłuchałam się w tekst:
"Mówiono mi, że na ziemi super jest,
Ale przemyślenia przerwał mi ten bies,
Bies zły i okrutny, nadto piękny i zdolny,
W rzucaniu obelg hojny.
Lucek stary mnie przywitał,
A wraz z nim jego kicia,
Tu znajomych mnóstwo mam,
No i Lucyfera znam"
   Po raz setny stwierdziłam, że ta piosenka jest bez sensu. I że jest czystą propagandą piekła.
   Na szczęście podróż dobiegła końca, tak samo jak moje męczarnie w tej windzie. Niestety innego środku transportu na ziemię nie było.
   - Skoczymy tylko do sklepu Candy Andy na rogu i wracamy- szepnęłam sama do siebie.
   Winda zatrzymywała się zawsze w centrum, a nasz ukochany sklep ze słodyczami nie znajdował się daleko, co nam sprzyjało. Wystarczyło zejść na chodnik, przejść przez drogę, skręcić w prawą uliczkę, iść prosto przez dokładnie czternaście sekund i już.
   Sklep Candy Andy był największym sklepem z łakociami w tym rejonie. Był to duży budynek, pomalowany na różowo, z najpiękniejszymi wystawami, jakie kiedykolwiek widziałam. U drzwi wisiał malutki dzwoneczek, sygnalizujący przyjście klienta, a obsługa była tu aż nadto miła.
   Najgorszą rzeczą w tej misji była jedna, niezmienna rzecz: na Ziemi stawałam się niewidzialna, a żeby ludzie nie wzięli mnie za plączącego się po świecie ducha, lamentującego po swoim żywocie, musiałam pozostać w ukryciu i być bardzo ostrożną.
   Musiałam poczekać na następną osobę, która wejdzie do środka (nie musiałam długo czekać; mają tu duży ruch). Kiedy znalazłam się w słodkim raju, niezauważalnie porwałam z pierwszej półki jedną z czekolad i schowałam za pazuchę kurtki. Zostały jeszcze żelki dla Sally i lizaki dla mnie. Lizaki były przy kasie i wzięcie ich było najtrudniejsze w całej akcji, żelki zaś należało wygrzebać z wielkiego kosza na środku sklepu.
   Postanowiłam, że lizaki mają pierwszeństwo, w końcu to ja miałam jej jeść. Dwadzieścia siedem kroków i byłam już przy ladzie. Na szczęście sprzedawczyni nie było, ewentualnymi świadkami byliby klienci. Powoli wyciągłam ze słoiczka dziewięć lizaczków.
   - Mamo, patrz, to duch- powiedziało jakieś dziecko.
   Popatrzyłam w stronę, z której dochodził głos i zamarłam z przykrywką słoiczka w ręce. Kobieta patrzyła na mnie i otwierała już usta do krzyku.
   Ze strachu i zaskoczenia upuściłam przykrywkę.
   To było jak wisienka na torcie.
   Wszyscy zwrócili uwagę na mnie, a widząc wiszące w powietrzu lizaki zaczęli krzyczeć.
   - Mówiłam, że to zły pomysł?- syknęła nerwowo Ally.
   - Nic takiego nie mówiłaś- powiedziałam cicho, porywając z kosza w centrum sklepu paczkę żelków. Do środka wchodzili gapie, słysząc przerażające krzyki, dookoła błyskały flesze aparatów, a sprzedawczynie uspakajały klientów. Schowałam zdobyte smakołyki pod kurtkę, aby nie wywoływać już niepotrzebnej sensacji.
   - Ale tak pomyślałam- powiedział wąż.
   - Zamknij się już, mamy ważniejsze sprawy na głowie- szepnęłam, wybiegając z budynku. Tu byłam już bezpieczna. Ruszyłam w kierunku windy, uważając, aby nikogo nie zaczepić na zatłoczonej ludźmi ulicy.
   Bicie mojego serca uspokoiło się dopiero w machinie.
   Sally wychyliła się z kieszonki i rzekła współczująco:
   - Wzięłaś tylko jedną paczkę żelków? Oczekujesz, że się tym wyżywię? Powiedz mi chociaż, że nie są w kształcie pingwinów...
________________________________________________
Jak się podoba?
Chcę też poinformować, że w zakładce Bohaterowie (góra strony) pojawiło się parę postaci.
Czekam na Wasze opinie :)
Ps. Zdjęcie poniżej robione przeze mnie. Patrzcie, czym się żywię, mwahaha!

środa, 12 lutego 2014

▪2

          Strzykawka znów spoczęła w mojej dłoni, a ja razem z Ally trzymającą dziwną formę przeszłam do pomieszczenia obok. Znajdował się w nim specjalistyczny sprzęt do wykonywania niezbędnych zabiegów.
   - Dobra, zostaw już to tutaj, umocuję to sama- powiedziałam do węża, a on zrobił to, co mu kazałam.
   Ponownie odłożyłam narzędzie z płynem na pobliski stolik i podeszłam do formy człowieka. Była ona sztywna i elastyczna jednocześnie, ale taka musiała być, aby utrzymać w sobie nieskończoną moc przechowywaną w niej. Włożyłam przedmiot do specjalnego wgłębienia w ścianie, wykonanego na zamówienie i przez mały zawór w palcu wskazującym postaci, wstrzyknęłam połyskujący, szary płyn ze strzykawki do środka.
   Wydawałoby się, że substancji jest niewiele i że nie wypełni ona naczynia. Ale jak to mówią, pozory mylą.
Ciecz zajęła każdy centymetr sześcienny w człowieku.
   Wyjęłam gotowe już nibyciało z wgłębienia i dotknęłam je swoim palcem wskazującym.
   Pomieszczenie wypełniło się światłem, a ciecz nie była już cieczą, ale duszą uwięzioną w formie. A wszystko to dlatego, że ludzie potrzebują czasu, aby przyzwyczaić się, że umarli. Ułatwiamy im to przez przywracanie im kształtu dawnego ciała na jakiś czas.
   - Witamy pana, panie...- Zerknęłam na kartkę, leżącą na stoliku obok pustej już strzykawki-... Edwardzie.
   - Mów mi Ed.- Usłyszałam.
   - Więc Ed.- Zaakcentowałam to śmieszne "d".- Zapraszam cię do mojego biura!- Ruszyłam do sali, w której znajdowałam się poprzednio, wiedząc, że gość za mną pójdzie.
   - Nie zaproponujesz mi kawy? Albo chociaż wody?- zapytał.
   - To już nie będzie ci potrzebne.- Otworzyłam przed nim drzwi.-  Proszę usiąść- rzekłam, wskazując na fotel przed biurkiem. Sama także klapnęłam na swoim obrotowym krześle.
   - Gdzie ja jestem? Dziś miałem ważne spotkanie o trzeciej i wolałbym się na nie nie spóźnić.- Odezwał się, siadając.
   - Bez zbędnych pytań, czasu mamy mało. Dziś rano o godzinie...- Zerknęłam w  dokumenty.- ...jedenastej umarł pan na zawał serca w swojej rezydencji.
   - Więc jestem nieżywy?- zapytał, spoglądając na swoje promieniste dłonie.
   - Tak można by powiedzieć. Może słyszał to pan kiedyś, ale po śmierci życie się nie kończy.- Zaczęłam nerwowo stukać długopisem o blat.- Wręcz przeciwnie, tutaj zaczyna się nowe życie. Teraz istnieje tylko pana dusza, która żyje i żyć nie przestanie. Oczywiście, jeśli będzie pan grzeczny.- Uśmiechnęłam się zawadiacko.- Pańskie życie na ziemi nie było zadawalające dla Stwórcy. Ale jako że jest On miłosierny, postanowił dać panu drugą szansę.
   - Więc to wszystko prawda?- Wpatrywał się we mnie, choć właściwie nie miał czym: dusze nie mają gałek ocznych.
   - Tak. Chcę też powiadomić, że dusze nie wyglądają tak.- Wskazałam rękę na niego.- Po prostu przez pewien czas będzie pan paradował tak, potem forma zniknie i będzie się pan musiał przyzwyczaić do nowego wyglądu. A teraz trochę o pana przyszłych domach.- Podniosłam się z krzesła i pstryknęłam palcami, jednocześnie wyświetlając hologram pierwszej propozycji mieszkania dla pana Edwarda.
   - Robi się ciekawie. Niech pani mówi.- Założył nogę na nogę i skierował swoją twarz na kolorowe osiedle, promieniujące jasnym blaskiem.
   - Propozycja pierwsza biuro mieszkań i ubezpieczeń Niebo, i żyli długo i szczęśliwie. Pańska rezydencja.- Przybliżyłam obraz na jeden z domów.- Właścicielem jest pan Jeremy Goodboy.
   - Ładnie, ładnie, ale proszę następny- mruknął, drapiąc się po brodzie.
   Przełączyłam program na następny hologram; osiedle pełne czarnych domów z wielką myjnią w centrum.
   - Pphu Ciemnidełko: wyczyścimy wszystkie grzeszki na trwałe, szybko, wygodnie i ceny małe. Rezydencja.- Ponownie przybliżyłam jeden z budynków.- Właścicielem jest Waldemar Nodirty- powiadomiłam i wyświetliłam ostatnią z propozycji.
   Obraz przedstawiał płonące lasy, osiedle z drewnianymi chatkami i dużą warstwę oparów.
   - Piekiełko spółka z.o.o- powiedziałam.- Pański dom.- Przybliżyłam jedną z chatek, która niekorzystnie zawaliła się właśnie w tej chwili.- Właścicielem jest pan Lucek, to znaczy Lucyfer BlinkBad- rzekłam na koniec i zamknęłam pokaz.- To od pana zależy, gdzie będzie pan mieszkał.- Ponownie usiadłam.
   - Wybieram pierwszą propozycję- powiedział, a w jego głosie wyczułam nutkę strachu. Zwykła reakcja ludzi na piekło.
- Nie wspominałam o tym, że to pan wybiera. Pan o tym zadecyduje, broniąc się przed zarzutami Sądu Najwyższej Rady. A pana proces zaczyna się za...- Spojrzałam na zegar wiszący na jednej ze ścian-... chwilę.

wtorek, 11 lutego 2014

▪1

          - Nie żyje.- usłyszałam od Ally, mojej wspólniczki.
   Świetnie! Kolejny trup do kolekcji.
   - Naznacz ją- powiedziałam.- Za trzy... dwa... jeden...teraz!
   Szybkie ukąszenie na przegubie i gotowe.
   - Teraz tylko dostarczyć go do Salidie- mruknęłam, ukłuwając lewe ramię zmarłego strzykawką. Po chwili wypełniła się ona szarym, świecącym płynem.
   Nacisnęłam okrągły, niebieski przycisk na bransoletce, którą nosiłam na lewej ręce. Przede mną wyłoniła się winda. Razem z Al weszłam do niej i tak jak zawsze wybrałam przycisk z literą S.
   Skoro już mam chwilę wytchnienia od mojej pasjonującej pracy, mogę się przedstawić, chociaż pewnie i tak mój żywot nikogo nie interesuje.
   Nazywają mnie Lucy. Mam 15 lat oraz wspólniczkę i pupilka, pietnasto centymetrową wężycę o połyskujących czarno łuskach.  Jestem wysoka na 165 centymetrów.  I choć może wydaje się to dziwne, mam naturalnie białe włosy z czarnymi końcówkami. Do tego niebieskie, hipnotyzujące, jak to mówią, oczy i czerwone usta.
   I jeśli jest to ważne, to jestem też panią Śmiercią.
   I właśnie wracam z tak zwanego duszenia.
   Ale nie chodzi tu o to, że kogoś dusiłam, a ten ktoś zmarł. Chodzi tu o inny proces- proces wysysania duszy ze zmarłego. Jest to konieczne, żeby ta osoba wylądowała w swoim upragnionym niebie. Choć i tak rzadko kto się tam dotaje.
   Winda zatrzymała się w miejscu, a jej drzwi się utworzyły. Zobaczyłam swój dom.
   Piękne, spalone lasy, idealne, zanieczyszczone powietrze i oczywiście ludzie, którzy zabijają się na każdym kroku. Dym unoszący się z pożarów trawiących domy, drażniący ludzki oczy, rogate potwory wyglądające ze swoich kryjówek i oczywiście wszechobecne diabełki, goniące swoich podopiecznych.
   Ups. Zjechałam za nisko.
   Szybko wycofałam się z powrotem do maszyny, zanim któryś z morderców mnie zauważył.
   W windzie znowu puszczali tą nudną muzykę, którą słychać w niej od lat. Choć nadal mam nadzieję, że z "Hell forever"* jakiegoś rockmana narodzi się jakaś spokojniejsza muzyka o ciekawszym tekście, a nie czymś w stylu: "Umrzyj, umrzyj, w piekle jest cool, umrzyj, umrzyj, wyrusz z nami w bój". Dla mnie to czysta reklama piekieł, ale Lucek pewnie dużo zapłacił, że puszczają to tu przez 27 lat.
   Drzwi ponownie się otworzyły.
   Przede mną ukazał się widok, jaki widziałam codziennie; czarno-biała dolina, czarno-białe domy. I ludzie, ubrani w czarne ubrania. Wszystko szare i nudne, wszystko bez chociażby nuty życia czy uczucia. Zero słońca, zero chmur. Czasem drobny deszczyk.
   Piękny świat. Mój świat. Salidie.
   Skierowałam się do pierwszego budynku po lewej: wysokiego gmachu, siedziby Dusicieli (nie, nie boa dusicieli).
   Wejścia strzeże tu zawsze jeden ze strażników, ale na mój widok wszyscy tylko pobłażliwie się uśmiechają i prowadzą do sali.
   Dziś było tak samo. Może z wyjątkiem tego, że zamiast Trevora, wysokiego strażnika o blond włosach, wejścia pilnował Steve, niższy mężczyzna o włosach kasztanowych. Okazało się, że Trev ma dziecko (kto by pomyślał?) i że wziął sobie z tego powodu wolne na 3 dni.
   Weszłam prostokątnej sali o śliwkowych ścianach i dużej ilości plakatów. W rogu stało jasne biurko, zagracone papierami, a obok półki i szafa. Było tu mnóstwo metalowych stolików. Czekała tu na mnie Sally, moja pingwinia mentorka i kolejny pupil. Jest ona malutka, mniejsza od Ally i ma błyszczące granatowe futerko. Dziś wyjątkowo nie wpychała do siebie kolejnej paczki żelków.
   - Cześć Sal- mruknęłam, kładąc strzykawkę na jednym ze stolików i siadając na fotelu przy biurku.
   - Macie go?- odpowiedziała, bez przywitania.
   - Nie było trudno go zdobyć- wysyczała Ally i przypełzła do jednej z szaf. Otworzyła ją zgrabnie swoim ogonem i wyciągnęła z niej jedną z forem wielkości i kształtu człowieka, wykonanych z dziwnej, przezroczystej substancji.
   - Edward Fires, właściciel firmy fistaszków, lat 77.- Przeczytałam na głos z kartki danych jegomościa, po czym dopisałam;- Data zgonu: 26 stycznia bieżącego roku. Babcia dokończy resztę- powiedziałam i zerwałam się z fotela, aby rozpocząć drugą fazę zmarłego: Formowanie.
*ang. piekło na zawsze
______________________________
Jak podoba się pierwszy rozdział? c;
Miłego czytania

poniedziałek, 10 lutego 2014

PROLOG

ŚMIERTELNA MYŚL
PROLOG
Słowa będące przekleństwem dla innych, dla niej są muzyką.
Miłość, najważniejsza dla innych, dla niej jest śmieciem.
Śmierć, tragedia dla innych, dla niej to codzienność.
Poznajcie Łucję- pietnastoletnią dziewczynę.
Lubi kotki. Martwe kotki.
Lubi róż. Czarny róż.
Lubi błyskotki. Ale w ograniczonych ilościach.
Coś o niej?
Nic istotnego. To normalna prosta dziewczyna.
Chyba, że bycie panią Śmiercią zaliczacie do rzeczy nienormalnych.
Jak to jest, gdy jedna myśl może zmienić wszystko?
I czy śmierć jest końcem koszmarów?
Koszmary przecież nigdy nie znikają...
Początek już wkrótce.
Zapraszam.